9 października 2011

Niekonsekwentna konwencja - recenzja książki Tomasza Duszyńskiego "Pietia i Witia. Co złego, to nie my!"


Polska. Jaka jest, każdy widzi. Niejednemu pisarzowi polskie realia dostarczyły multum absurdalnych sytuacji, które posłużyły za inspirację w tworzeniu groteskowych parodii na temat naszej ojczyzny. Książka Tomasza Duszyńskiego "Pietia i Witia. Co złego, to nie my!" idzie tym właśnie tropem, próbując w prześmiewczy sposób oddać rzeczywistość kraju nad Wisłą, oraz relacje na linii Polska-Rosja (czy też może Związek Radziecki, gdyż czas nie został w niej dokładnie określony).

Autor jest dziennikarzem z powołania i zamiłowania, który zadebiutował w roku 2007 tytułem: "Produkt Uboczny", który spotkał się z ciepłym przyjęciem. Od 2010 roku prowadzi on swoistą ofensywę wydawniczą, gdyż w tym okresie ukazały się aż cztery jego książki.

W zamyśle, książka ma być błyskotliwą satyrą na problemy Polski, opowiedzianą jednak w sposób troszkę cyberpunkowy, troszkę baśniowy. W 12 opowiadaniach Duszyński czerpie inspiracje z wielu źródeł. Czeskich wieczorynek ( pojawienie się Krecika, Rumcajsa i spółki) , dobrze znanych bajek (kolejna wersja "krwiożerczego" Czerwonego Kapturka), postaci pop-kultury (Terminator), czy też karykatur z okresu sanacji (trzy krogulce, o jakże znajomych imionach Adolf, Józek i Benio). Głównymi bohaterami zaś są dwa klony. Ale nie takie jak te z "Gwiezdnych Wojen", czyli starannie wyselekcjonowane twory inżynierii genetycznej, lecz... powiedzmy że po prostu eksperyment nie do końca się udał. W zamyśle towarzysza Szetke (po dialogach, możemy się domyślać, że bardziej właściwie byłoby napisać Herr Schtetcke) miały być idealną kopią "Tawariszcza Sekretarza". Którego?? Możemy się tylko domyślać, albowiem taki pomysł mógł zrodzić się od Lenina do Gorbaczowa, a ani razu w książce nie pada konkretna wskazówka co do czasów w których się toczy, ale o tym za chwilę. Byłoby jednak nudno, gdyby wszystko poszło po myśli naukowców, prawda? Tak więc, towarzyszka Tatiana zniszczyła jedyną próbkę z kodem genetycznym sekretarza, a żeby nikt nie odkrył jej przewinienia, postanowiła pobrać DNA od różnych dawców, tak żeby powstała mieszanka idealna. Jednak podczas produkcji klona, podzielił on się na dwa. Żeby jednak było śmieszniej, zrobił to nierówno. I w ten sposób powstali nasi główni bohaterowie, którzy już na starcie postanawiają uciec z laboratorium i robić to, do czego ich zaprogramowano, ruszyć za Wisłę i pomagać ludziom.

Założenia nie są złe. Ale ich wykonanie woła o pomstę do nieba!. Moim zdaniem słowo-klucz dla tej pozycji to: "niekonsekwencja". Pierwszą rzeczą jest czas. Na początku książki autor sugeruje, że granica Związku Radzieckiego kończy się na królowej polskich rzek (jeden z bohaterów mówi :"Podobno strach zapuszczać się już za Wisłę"). Jednakże to by oznaczało, że owym sekretarzem jest Lenin, bo ostatnio wtedy Rosja sięgała tak daleko, a i to nie do końca. Bardziej odpowiednim czasem byłby wiek XIX, albo pierwsza połowa II Wojny Światowej, ale w tym pierwszym wypadku nie byłoby "tawariszczy", a w tym drugim nie mówiono by o tym, że jest już po wojnie. Dodatkowo sprawę gmatwa fakt, że określenie "komórki macierzyste" powstało w  latach 80 XX wieku (a dodatkowo trzeba je pobrać od noworodka, co dodatkowo komplikuje sprawę), a autor pisze o zaczętej elektryfikacji wsi. Rozumiem, autor nie chciał podawać czasu, żeby pokazać uniwersalność przedstawionych problemów, ale mógł chociażby trzymać się jakichkolwiek realiów, zamiast pisać czyste science-fiction. Zresztą absurdów i uproszczeń jest więcej, ale myślę że to co napisałem wystarczy aby zobaczyć ich ogólny trend.

Napisałem też, że autor czerpie motywy i archetypy z wielu źródeł, "przerabiając" je na potrzeby swojej prozy. I byłoby świetnie, gdyby nie to, że wszelkie żarty są skrojone siermiężnie i nieciekawie. Są wtórne, groteskowe, próbują nas przekonać do siebie, łypiąc kaprawym oczkiem i mówiąc: "roześmiej się, jestem śmieszny". a ma się im ochotę w te kaprawe oczko wsadzić pióro. Brakowało mi tylko przypisów autora w stylu :"teraz możesz się śmiać". Odgrzewane kotlety nie są złe, o ile przystawki są ciepłe, ziemniaki świeże, a surówka smakowita. Tu zabrakło subtelności, bo autor podchodzi do wszystkiego, tak jak jego bohaterowie. Z dokładnością sierpa i delikatnością młota.
"Petia i Witia(...)" to zbiór opowiadań i jedno muszę mu przyznać. Jest na prawdę równy. Równo kiepski. Oczywiście, są tu dwa, czy trzy opowiadania, które były lepsze. "Tajga", "Mróz", "Wymiana", bo o nich mowa udowadniają, że jednak można napisać ciekawie i nie nużąco o przygodach dwójki klonów. Ba! Udowadniają, że nawet nie pisząc niczego oryginalnego, można to robić w sposób ciekawy, brawurowy, a przede wszystkim śmieszny. I tego nie mogę autorowi wybaczyć najbardziej. Bo, o czym myślałem zanim przeczytałem książkę? Otwieram paczkę, patrzę i myślę:" Ciekawa okładka", odwracam na tył i czytał wypowiedź Eugeniusza Dębskiego, obiecującego przednią zabawę, lub chociaż okazję do refleksji. Myślę sobie :"Super!", zabieram się za czytanie, a tam klops. Bo język siermiężny (czyli taki, że oczy same spływają po tekście w poszukiwaniu ciekawszego zajęcia), bo żarty nie te. A najbardziej zabolało mnie to, że niektórzy krytycy widzą w tej książce aktualne problemy Polaków. Ale gdzie one są. To, że jesteśmy zabobonni, lubimy wypić i jesteśmy ksenofobami? Że boimy się inności? Reszta odwołań jest natury polityczno-kulturalnej i naprawdę, powinny zostać tam gdzie się zrodziły.

Obiecywałem sobie po tej książce wiele. Ciekawej fabuły, błyskotliwych żartów, ciekawych realiów, lub przynajmniej dobrej zabawy z absorbującym produktem. Co dostałem? Nudną, siermiężną i szaro-burą opowieść o wyimaginowanych problemach w nieistniejącym kraju. "Tawariszcze" z Rosji, którzy przybywają na pomoc polskiej wsi, duszonej przez jarzmo automatycznych pralek i telewizji to dla mnie za mało, aby uznać tę książkę za coś więcej niż zmarnowanie papieru. Na dodatek próbuje ona udowodnić Polakom, jak bardzo są złym narodem, tak jakby nie próbowano nam tego udowodnić przez radio, telewizję, gazety i wszelkie inne masmedia. Nie opowiada niczego nowego, a to o czym mówi, jest zlepkiem wszystkiego i niczego. 

Na koniec chciałem zauważyć jeszcze jedną rzecz. Trudno oprzeć się wrażeniu, że książka powstała na wzór i podobieństwo "Jakuba Wędrowycza" Andrzeja Pilipiuka. Podobny typ akcji, czy humoru. Może autor "Witii i Petii (...)" pomyślał, że jak wstawi dwóch takich cudaków, to będzie to jeszcze lepsze? Nie jest. Bo o ile Pilipiuka czyta się łatwo szybko i przyjemnie, proza Duszyńskiego to dla mnie droga przez mękę.

Uważam, że Tomasz Duszyński wydając książkę p.t. "Pietia i Witia. Co złego to nie my!" popełnia sakramentalny błąd. Obraża czytelników. Obraża ich nie tylko treścią, ale przede wszystkim tym, że nie dość iż próbuje nas przekonać o świeżości jego opowiadań, o ich błyskotliwości i genialności to jeszcze żąda za to pieniędzy. Prawie 28 zł, to stanowczo za dużo jak na 207 stron, tym bardziej że za tę cenę można kupić o wiele lepsze i przyjemniejsze w odbiorze pozycje. A tej książce pozwólmy odpłynąć w morze zapomnienia, mając nadzieję, że autor nie napisze drugiej części.

Książkę otrzymałem dzięki uprzejmości:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz